Odstawiłam na jakiś czas jędzowaty temat, ale i pogoda i
wyrzuty sumienia (bo przecież obiecałam dalsze części) przywołują mnie do niego i owocują poniższym wpisem.
Dzisiaj zaprowadzę Was do Wielkopolski i opowiem o jednym z najbardziej okrutnych procesów o
czary na ziemiach polskich.
Doruchów, to miejscowość położona niedaleko Ostrzeszowa,
niewielka i pewnie w obecnych czasach niczym szczególnym się niewyróżniająca. Tam jednak, w
XVIII wieku, w majestacie prawa, w wyniku oskarżenia o czary, zamęczono
czternaście kobiet (sic!).
Historia ta zaczyna się, można rzec: banalnie. Jednego dnia żona
dziedzica Stokowskiego wstała z łóżka z okropnym kołtunem we włosach oraz
potwornym bólem palca, prawdopodobnie postrzałem. Jak ogólnie wiadomo takie
rzeczy nie biorą się z niczego i tak też uznała dziedziczka. Po poranku
spędzonym na próbie rozwikłania problemu i po dojściu do wniosku, iż nieodzowna
stała się fachowa pomoc, wezwała
znachorkę. Ta, przybywszy niespiesznie, zapewne z przyczyny wieku i powagi swej
profesji, przyjrzawszy się okiem wnikliwym udrękom szlachcianki, orzekła iż to „cioty zadały kołtuna, a Dobra
najpierwsza”. Dobra (jak dowiadujemy się
z kronik) była żoną gospodarza Kazimierza i ogólnie niepozorną kobietą, jednak, co może nas dziwić (lub nie) jej przewiną, którą podpadła znachorce, najprawdopodobniej było
to, iż pod jej dozorem dobrze się wiodło. To jak wiadomo i kiedyś, i dziś, nie
wszystkim w smak, szczególnie sąsiadom. Jako drugą, ponoszącą odpowiedzialność za straszliwy
kołtun i postrzał, wskazano wdowę, która
niedawno, w wyniku choroby, straciła córkę. Tutaj z całą powagą i stanowczością
orzeczono, iż nieszczęście wyniknęło z
tego, że to właśnie paskudna matka czarami uśmierciła dziecko. Trzecią, uznaną za
podejrzaną była młoda dziewczyna, pasterka, która, wiele na to wskazuje, miała
pomieszane w głowie. Łapała liście na wietrze, przydeptywała je i mówiła, że to
myszy. W sumie aresztowano siedem kobiet i zamknięto w spichlerzu. Potem
dowieziono jeszcze siedem. Typowano je raczej na zasadzie jako „niepasujących do ustalonego wzorca”
albo też zwyczajnie podpadły
prominentnym osobistościom w okolicy. Postawiono niewiastom zarzuty: spotkania z diabłami w każdy wtorek i czwartek (ciekawe dlaczego akurat w
te dni?) obok zagajnika i kamienia zwanego we wsi Łysą Górą, wylatywanie
poprzez kominy na tąż Łysą Górę, zatrzymywanie deszczów lub też ich sprowadzanie (w zależności, co komu
bardziej przeszkadzało) oraz zsyłanie na ludzi postrzałów przez dmuchanie do
rękojeści ze stłuczonych tygli (przedziwny sposób i konia z rzędem temu, kto to
wymyślił). Jedyną osobą, która ujęła się
za nieszczęsnymi był lokalny proboszcz Józef Możdżanowski. Na wiele sposobów próbował przemówić
dziedzicowi do rozumu, a gdy nic nie wskórał, konno wyjechał do samego króla
Stanisława Augusta z prośbą o interwencję. Jednak do Warszawy z Doruchowa kawał
drogi, jakieś trzysta kilometrów, a sam
dziedzic na takie działania księdza zareagował przyspieszeniem procesu, więc
szanse na uratowanie kobiet były znikome.
Do procesu przystąpiono zgodnie z procedurą, według instrukcji samego papieża; sprowadzono trzech
sędziów, dwóch katów i trzech zakonników, którym oddano do dyspozycji dom
zarządcy. Na początek uznano, iż warto skorzystać z „klasyki” czyli poddać kobiety próbie
wody. Każdą wyprowadzono na most i związaną
powrozami powoli spuszczano na wodę. Żadna jednak nie tonęła, gdyż obszerne
spódnice, nim namokły, unosiły je na wodzie. To, jak wiadomo, przemawiało na
ich niekorzyść i w oczach sędziów stanowiło dowód, iż parają się czarami,
bowiem czysta woda je odrzuca. Jeden z naocznych świadków procesu w Doruchowie
opisał przebieg tamtego pławienia: „Tegoż samego dnia (po pojmaniu ich)
pławiono je w wodzie. Był to staw obszerny, który do dziś dnia egzystuje.
Ponieważ w całej wsi i w sąsiedztwie rozruch powstał wielki, przeto zgromadziło
się niezliczone mnóstwo ludu na to rzadkie widowisko pławienia czarownic;
poszedłem także z drugimi i w ciżbie nie byłbym na pewno nic widział, gdyby nie
syn jednego z dziedziców, około piętnaście lat liczący, mając łódkę zabrał mnie
ze sobą, tak więc popłynęliśmy naprzeciwko mostu z którego czarownice pławić
miano; widzieliśmy dokładnie całą ceremonię. Wprowadzono je na most, miały ręce
powiązane; brano jedną kobietę po drugiej, założono pod pachy powróz, czterech
ludzi na tym powrozie spuszczało ją powoli z mostu w wodę. Żadna z nich nie
tonęła, albowiem suknie, a zwłaszcza obszerne spódnice, nim namokły, unosiły
każdą z nich na powierzchni wody. Dziedzic był przytomny na koniu, a widząc
pływającą wołał: „nie tonie — czarownica”. Słowa te, jakie się później
pokazało, były nieodzownym wyrokiem, skazującym na śmierć niewinne ofiary.
Ludzie natychmiast wyciągali kobiety i tym sposobem wszystkie siedem zostały
czarownicami". (Cytat zaczerpnięto z "Przyjaciel Ludu" 1835). Tu
chwilę się zatrzymam i opowiem o samej „próbie wody” jako jednej z metod
ordaliów – sądu bożego, który miał na celu, poprzez pewne przyjęte zwyczajowo
próby, wykazać niewinność, bądź winę oskarżonego. Absurdalność metody wodnej
polegała na tym, że jeśli obwiniona się topiła - była oczyszczona z zarzutów,
gdy zaś pływała - uznawano ją za winną i sądzono. Być może wywodziło się to z
dwóch różnych od siebie sposobów myślenia. Pierwszy zakładał, iż czarownice, po
zaślubinach z diabłem stawały się lekkie niczym piórko, więc trudno było je
utopić. Drugi, iż woda, element natury uznawany za pochodzący od Stwórcy,
dzięki swej czystości wypycha nieludzką, opanowaną przez demona naturę wiedźm.
Jak można wnioskować była to nie tylko absurdalna ale i bardzo niemiarodajna
tortura i z czasem sami skazujący zaczynali w nią powątpiewać (o tym bliżej i o
pewnym eksperymencie z tym związanym opowiem w następnym odcinku). Samo
pławienie polegało na tym, iż domniemaną wiedźmę wiązano najczęściej „w kozła”,
tzn. prawą dłoń wiązano z lewą stopą, a lewą dłoń z prawą stopą, po czym
przywiązana do liny opuszczano do wody.
U doruchowskich niewiast na tym nie nastąpił koniec prób i zastosowano również inny środek, mający zmusić
je do przyznania się do winy, równie drastyczny; wsadzono nieszczęsne do drewnianych beczek, do których poprzyklejano
kartki z napisem „Jezus + Maryja + Józef”, tak aby diabły nie miały do nich
dostępu i nie mogły udzielić pomocy. Same beczki przygotowano tak, aby kobiety
musiały w nich godzinami klęczeć, z rękoma związanymi od tyłu i wysuniętymi
przez otwór w beczce. Prócz tego
stosowano „zwykłe” tortury, czyli rozciąganie kołem połączone z wbijaniem
żelaznych grabi w plecy. Trzy z nich nie przeżyły, a pozostałe na skutek niebywałego bólu
przyznały się do winy, więc „sędziowie” mogli otrąbić sukces i przystąpić do
dalszego działania. I tak, w majestacie prawa, 15 sierpnia 1775 roku, w święto
Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, skazano na śmierć, przez spalenie na
stosie, jedenaście kobiet. Stos
ustawiono pod Doruchowem. Była to wielka,
wkopana w ziemię sosna i ułożone wokół
niej warstwy pni i smolnych drew, przeplatane słomą. Na samym wierzchu
konstrukcji znajdowała się równo usłana słoma i kilkanaście kloców dębowych, na
których umieszczono napis: „ Jezus!
Maria! Józef!”. Nieszczęsne niewiasty przywieziono wozami i wciągnięto na stos
po drabinach, również te które już nie żyły, a którym „na wszelki wypadek”
odcięto głowy.
Stos zapłonął. Kobiety umierały w niewyobrażalnych
cierpieniach, w asyście „sprawiedliwych”.
Jednak na tym nie
koniec historii i nie koniec ofiar. Po
spalonych zostały trzy córki, w wieku około piętnastu lat i również je uznano
za skażone piętnem kontaktu z czarami. Sędzia odczytał, iż: „Będąc córkami
czarownic, musiały się już nauczyć tej diabelskiej sztuki i dusze czartom
zapisać. Aby się, więc wyrzekły wspólnictwa z diabłami, mają być u słupów
rózgami smagane". Jedna z
dziewczynek kilka dni później zmarła.
Doruchów porównywany
jest do słynnego Salem i choć rozgłosu
takiego nie ma, jednak skala paranoicznego okrucieństwa, przyznacie, bardzo
podobna.
Co do dalszych losów kołtuna dziedziczki źródła milczą.
Pozostając w Wielkopolsce, skorzystam z okazji i zajrzę do
jej stolicy – Poznania. Historia
naliczyła, iż w nim przez dwieście lat,
w XVI i XVII wieku, o czary oskarżono około czterdzieści niewiast, co daje
ciekawy wynik; jedna czarownica na pięć lat. Wspomnę też, iż właśnie tu, a
dokładnie w Chwaliszewie odbył się w 1511 roku,
pierwszy proces o czary, zakończony skazaniem podsądnej na karę śmierci
przez spalenie na stosie. Nie znamy z imienia kobiety, która została osądzona,
wiemy jedynie, iż przewinieniem jej było
zatrucie wody w kadziach siedmiu z dziewięciu chwaliszewskich browarów i
że zginęła w okresie Świąt Wielkanocnych. O czarownicy z Chwaliszewa nie
zapomniano i prócz wystawienia performansu o jej tragedii, powstała inicjatywa ufundowania dla niej pomnika,
jednak, co trochę nie dziwi wśród oszczędnych Poznaniaków, nie spotkała się z dużym
aplauzem.
Pamięć o wielu
innych, oskarżonych o czary kobiet
rozpłynęła się w mrokach historii i jedynie o nielicznych można dowiedzieć
się co nieco, ze starych dokumentów. W protokole z 1544 roku czytamy o przesłuchaniu trzech
mieszkanek grodu nad Wartą, oskarżonych o uprawianie czarnej magii: Agnieszki z
Żabikowa i Anny Maciejowej z Siecczyzny oraz Doroty Gniećkowej, której praktyki
polegały na laniu gorącego wosku na wodę, odczynianiu czarów piwnych, znajdowaniu
skarbów i leczeniu z nieszczęśliwej miłości. Dzisiaj
takie praktyki zapewne w najgorszym razie spotkałyby się z dezaprobatą na
jednym z portali społecznościowych, choć… może się mylę.
W 1567 roku w Poznaniu o czarnoksięskie praktyki oskarżono
niejaką Katarzynę z Nowca. Kobieta niewiele powiedziała podczas procesu, bo…
nie wytrzymała tortur i zmarła w więzieniu, ale kat i tak spalił jej zwłoki pod
szubienicą ustawioną za miastem. A w notce z 1582 przeczytać można o tym, iż niejaka
Anna Chociszewska przyznać miała się do poczęcia dziecka szatana. W podobnej
spisanej kilkadziesiąt lat później, Regina Boraszka zeznała na torturach, że miała
kilku adoratorów z ogonami. Wiele chyba nie trzeba się głowić nad tym, co
zapewne, dalej stało się z kobietami.
Tyle w tym odcinku o niefortunnych niewiastach z
Wielkopolski, choć jeszcze pozwolę sobie dodać parę zdań o pewnych procedurach
stosowanych podczas procesów o czary, czyli o próbach, jakimi najczęściej
poddawane były podejrzane. Prócz próby wody najczęściej stosowanymi były
jeszcze:
Próba ognia, gdzie oskarżona musiała przenieść rozpalone
żelazo, a następnie owijano jej dłonie poświęconym woskiem, skrapiano wodą
święconą i zostawiano na trzy dni z tym opatrunkiem. Po tym czasie sprawdzano,
jeśli ręce się goiły, świadczyły o niewinności, jeśli nie, były dowodem
konszachtów z mocami nieczystymi. Inną wersja tej próby było chodzenie gołymi
stopami po rozgrzanych lemieszach albo po płonącym ognisku.
Próba łez – na pozór prosta, opierała się na wierzeniach, iż
czarownica nie jest w stanie uronić choćby jednej łzy. Sędzia nakłaniał
oskarżoną by się rozpłakała i choć to nie wydaje się zbyt skomplikowane, bywało,
iż przerażone kobiety nie były w stanie się rozpłakać.
Próba wagi – wywodząca się z podobnego domniemania, co próba
wody, czyli że na skutek paktu z siłami nieczystymi czarownice są bardzo lekkie,
dzięki czemu właśnie mogą też latać. Oskarżona przed wejściem na wagę musiała
się rozebrać i rozpuścić włosy, by nie mogła ukryć żadnych ciężarów. Jeśli
ważyła mniej niż określona norma, około pięćdziesiąt kilogramów, stanowiło to
dowód winy.
Próba igły - zgodnie z wierzeniami, szatan, biorąc niewiastę
w posiadanie pozostawiał na jej ciele znamię. Próbę igły rozpoczynano od
dokładnego golenia włosów na ciele oskarżonej, czasem je wypalano, a następnie dokładnie oglądano ciało w
poszukiwaniu znamion, a należały do nich pieprzyki, brodawki, kurzajki itp.
Nakłuwano je wówczas i jeśli nie pojawiła się krew, był to bezsprzeczny dowód
konszachtów onej z diabłem. Publicznie roznegliżowane kobiety, były częstokroć
w takim szoku, że podczas próby igły nie odczuwały bólu. Obecny stan wiedzy z
dziedziny medycyny dowodzi, że istnienie na ciele kobiety miejsca niewrażliwego
na ból, które na dodatek nie krwawi jest czymś normalnym, w szczególności, gdy
chodzi o kobiety w okresie przekwitania.
Jeśli powyższe próby nie potwierdziły oskarżenia, bywało iż
sąd zwalniał domniemaną czarownicę, zobowiązując do przysięgi oczyszczającej,
jednocześnie stawiając wymóg, by jej słowa potwierdziło sześciu
współprzysiężników. Jedna same próby, na ogół, nie miały ciężaru dowodowego i
były wstępną weryfikacją, prowadzącą do dalszych postępowań.
W następnym odcinku opiszę niezwykle ciekawy proces o
czarownice, który, jak się okazało, odbył się prawie u progu mego domu… no
przesadzam ciut, ale na tyle blisko, iż udałam się na wyprawę w te rejony, z
zamiarem odszukania Łysej Góry i klimatu i czaru tamtych miejsc.