Czasami wracam do swoich tekstów - tak jakby mnie przyzywały, by je odwiedzić, przypomnieć, poprawić... Poniższy jest częścią dłuższej opowieści - trochę nostalgicznej, trochę tajemniczej, trochę też prowokacyjnej.
"Ecie pecie,
gdzie jedziecie?
Do Torunia,
kupić konia.
Bo w Toruniu
pięknie grają,
za pieniądze
wszystko dają. "
Trzymając się za ręce wirowałyśmy do utraty tchu, do rozbujanego odczucia karuzeli w głowie, do miękkości w kolanach, która podcinała nas. Upadałyśmy w trawę. Łapiąc oddech, śmiejąc się, szukając rękoma siebie wzajemnie, wierzyłyśmy, że lato będzie trwać wiecznie. Gdy nasze dłonie odnajdywały się wśród traw, zaciskały się mocno. Bez słów wiedziałyśmy co chcemy sobie powiedzieć. Jej oczy błyszczały, moje oczy błyszczały. Pytała nimi: pora wracać? Tak - odpowiadałam w ten sam sposób.
Otrzepując sobie wzajemnie sukienki, bo przecież mama nie znosi, gdy wracamy ubrudzone, czerpałyśmy nawet z tak prostej czynności radość bycia ze sobą. Przygładzałyśmy wzajemnie włosy. Marta starła z mojego pomarszczonego policzka maleńki pyłek. Możemy wracać do domu.
- Ręce myć! Siadajcie do obiadu - znajome słowa, znajoma sytuacja.
- Po obiedzie macie godzinę na zabawę, ja muszę posprzątać. Potem umyć się i szybko do spania.
Kiwałyśmy głowami zgodnie. Patrzyłyśmy na siebie z radością, mamy jeszcze godzinę dla siebie. Całą godzinę. Potem rozdzieli nas sen. Chociaż zdarzało się, że i w nim przebywałyśmy razem.
Mama wychowywała nas samotnie, nie licząc „okresowych wujaszków". Tak nazywałyśmy znajomych matki. Okresowy wujaszek przebywał w naszym domu czasem kilka godzin, czasem dni, a bywało, że i miesiące. W końcu jednak odchodził jak jego poprzednicy, robiąc miejsce dla swoich następców. Jedni byli mili, inni nie, a większość wcale nas nie zauważała. Nie martwiło to nas, oni dla nas też byli półprzeźroczyści. Czasem tylko, trzeba było niespodziewanie wyjść na spacer, bo mama o to prosiła lub też, gdy padało, do stodółki za domem.
Mieszkałyśmy w przedostatnim domu we wsi, niedaleko miasteczka Rogoże. Za nami to już tylko stara Jabłońska miała gospodarstwo. Synowie jej wyjechali do dużego miasta, a starowina żyła skromnie i cicho, jakby już za życia przygotowując się do odegrania głównej roli w trumnie. Czasem chodziłyśmy do niej z Martą, a ona dawała nam ciepłe jeszcze mleko. Czasami jednak, gdy wstępował w nas zły duch, rzucałyśmy o zmierzchu grudkami błota w jej okna. Słuchałyśmy jak wykrzykuje groźby i przekleństwa pod adresem sprawców i chichotałyśmy cichutko. Dzisiaj myślę, że ona wiedziała, że to my, jednak nigdy nie powiedziała do nas złego słowa. Z bezzębnym uśmiechem dzieliła się białym, pienistym napojem i klepała nas delikatnie po dłoniach.
Za domem Jabłońskiej rozciągał się iglasty zagajnik, który przechodził w las. To był teren naszych zabaw, pole do ćwiczenia dziecięcej wyobraźni. Granicę stanowiła rzeka, poza nią nigdy nie zawędrowałyśmy. Miałyśmy specjalne miejsca na ćwiczenie biegów, na skakanie, na zabawy w zagubione księżniczki, wróżki, czy elfy. Miałyśmy swoją polanę, na której opalałyśmy chude, dziecięce ciała, miałyśmy miejsce pod drzewem, gdzie wypoczywałyśmy w cieniu, upajając się wodą ze studni przyniesioną w "pożyczonym" od mamy termosie. No i oczywiście miałyśmy swoje, własne miejsce na kąpiel. Rzeka na ogół płynęła leniwie, powolnym, statecznym nurtem, jednak zdarzały się okresy, gdy wariowała, przyspieszała, kołowała. Jednak w naszym miejscu, lekkim wygięciu niedaleko brzegu, czułyśmy się niezmiennie bezpieczne.
Mama pracowała w pobliskim miasteczku na poczcie. Jeździła do pracy rowerem. Wracała czasem zziajana upałem, czasem zmoknięta lub zmarznięta, jednak zawsze po powrocie pierwszą czynnością, zaraz po umyciu rąk, było szykowanie dla nas obiadu. Najczęściej były to placki ziemniaczane albo naleśniki - smakowały bosko. Bywało, gdy mama "miała farta", jak to sama określała, poznawała wujaszka z samochodem i przyjeżdżała "z fasonem" do domu. Jednak nawet wujaszek musiał usiąść w kącie kuchni i cierpliwie czekać, aż skończy się rytuał szykowania posiłku i wspólnego jego spożywania. Po obiedzie, jeśli byłyśmy same, sprzątałyśmy jak najszybciej, by móc usiąść razem. Mama czytała nam wtedy swoje ulubione książki lub opowiadała. Najbardziej lubiłyśmy opowieści o naszym nieżyjącym tacie. Miała ich zawsze niewyczerpaną ilość. Potrafiła wspominać go całymi godzinami. Czasem tylko patrzyłyśmy sobie z Martą porozumiewawczo w oczy, gdy opowieści te przynosiły sprzeczne opisy lub zdarzenia z ich życia. Nigdy jednak nie wypominałyśmy jej tego.
- Znowu się trochę pomyliła - mówiły oczy Marty.
- Tak, dajmy jej czas, aby odnalazła właściwe wspomnienie - odpowiadały moje.
Mama jakby zapadała się we wspomnieniach o tacie. Milkła niespodziewanie,a wtedy zostawiałyśmy ją samą. Kochałyśmy jej opowieści, ale jeszcze bardziej swoje bezsłowne dialogi. Marta głaskała mnie po bliźnie na policzku, jej jedynej na świecie pozwalałam na to bez strachu. Nie pamiętam zdarzenia, które przyczyniło się do powstania szramy. Wersje mamy są różne. Najczęściej opowiada, że to z winy taty, który nie umiał zachować ostrożności, nie dopilnował nas i któraś ściągnęła wraz z obrusem wrzącą herbatę. Czasem wspomina coś o babci, że nie dopilnowała ognia w piecu, bywa, iż winny jest daleki kuzyn lub sąsiadka opiekująca się nami. Są dni, gdy mamusia płacze, że gdyby wtedy nie odwróciła się... Na prawie całym, lewym policzku i poniżej szyi mam paskudne białawo-różowe piętno, skóra na nim jest martwa, pofałdowana i brzydka. Kiedy Marta stawała naprzeciw lustra, przeglądając się nim, ja podchodziłam z boku i patrzyłam pełna podziwu w odbicie, była piękna, idealna - tak ja powinnam wyglądać, myślałam. Nie miałam do nikogo żalu o swoją skazę. Sprawiła jednak ona, że nikomu prócz Marty nie ufałam. Widziałam zaciekawione spojrzenia dzieci, sąsiadów, przypadkowych ludzi i czułam je na całym ciele. Mała dziewczynka z jakże dorosłym oszpeceniem.
Kiedyś jeden z okresowych wujaszków zachłysnął się zupą ogórkową, gdy zobaczył mnie wchodzącą do kuchni.
- Jezuuuu, co jest tej małej? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem ją całkiem normalną.
- To była druga z moich córek - wyjaśniła spokojnie mama - ta w dzieciństwie uległa wypadkowi.
Wujaszkowi zrobiło się przykro, bo spuścił wzrok, nie spojrzał już na mnie, tylko mruknął "acha" pod nosem.
Inny z wujaszków musiał polubić mnie odrobinę, bo przynosił mi cukierki "kukułki", gładził po zdrowym policzku i uśmiechał się smutno. Czasem wzdychał "biedna mała, co ona za życie będzie miała?".
Uwielbiałam "kukułki", dzieliłam się nimi tylko z Martą. Wydzielałam je nam, po sześć każdego dnia, nie więcej. Gdy wujek przestał przychodzić, dwa czy trzy razy poprosiłam mamę, żeby je kupiła. Kiwała głową, że tak, obiecywała, że postara się nie zapomnieć o tym i zapominała. Później, miałam już jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat i zarabiałam swoje pierwsze pieniądze kupiłam sobie cały kilogram tych cukierków. Smakowały obrzydliwie.
W szkole siedziałyśmy z Martą w przedostatniej ławce, prawie wcale nie rozmawiałyśmy ze sobą. Bo po co? Pokazywała swój zeszyt, a w nim ukradkowo narysowany na ostatniej stronie kot ze zmrużonymi oczami, a ja już wiedziałam, że chce abyśmy poleciały po lekcjach zajrzeć do sołtysa stodoły, bo akurat okociła się jego kotka. Rysowała żabkę, odgadywałam bezbłędnie, że pyta czy pójdziemy po lekcjach popływać w naszej zatoczce. Czasem wystarczyło, że szturchnęła mnie łokciem, a gdy odwróciłam się, patrzyła mi w oczy z promiennym uśmiechem, "też cię kocham" odpowiadałam bezgłośnie.
- Nie głupia, kocham cię, ale masz dać ściągnąć - mówiły jej oczy.
Podsuwałam niepostrzeżenie zeszyt z rozwiązanym zadaniem.
Tamtego lata szkoła była tylko niejasnym wspomnieniem majaczącym się gdzieś na obrzeżach świadomości. Upajałyśmy się ciepłymi wieczorami i wakacyjną wolnością.
Jednego z tamtych dni mama po obiedzie wyszła, ubrana w kolorową sukienkę, z włosami starannie ułożonymi w fale. Wróciła późno w nocy z nowym wujaszkiem z miasta.
- Cicho - szeptała do niego chichocząc - ciszej, bo obudzimy moje córeczki... chcesz zobaczyć jakie są słodkie?
- Wolę zobaczyć twoje słodkości - odpowiedział basowy, nieznajomy głos.
Mama zaśmiała się półgłosem, potem dotarły do mnie dziwne odgłosy mlaskania, cmokania i na moment zaległa cisza. Przytuliłam się do ciepłej, pachnącej szamponem rumiankowym Marty. Zamruczała coś przez sen i kopnęła mnie próbując zrzucić kołdrę. Zacisnęłam mocno oczy - śpij, śpij - szeptałam do siebie.
Odgłosy dorosłych przemieściły się w stronę pokoju mamy. Chichotała ona nieustannie, potem zamilkła, by zmienić śmiech na cichutkie pojękiwanie. Wtórował jej miarowy odgłos skrzypiącego tapczanu.
- Śpij... śpij - szeptałam do siebie półgłosem.
Nie pomagało wtulanie się w Martę, naciągnęłam na głowę kołdrę.
- Śpij... śpij...
Skrzypienie i jęczenie ustało. Odetchnęłam, zaczęłam odpływać w krainę dziecięcych snów.
- Nooo chodź - wyrwał mnie z jej obrzeża głos mamy - musisz zobaczyć moje dziewczynki, są najukochańsze na świecie.
- Daj spokój, obudzimy je - męski głos wbrew słowom brzmiał głośno i donośnie.
- Nie, po cichu wejdziemy... śpią... no chodź - upierała się przy swoim.
Weszli do naszego pokoju, słyszałam jak podchodzą do łóżka.
- Milenka zakryła się kołdrą - objaśniała mama - a ta tutaj to Marta...
Marta nieświadoma, że jest oglądana przez dorosłych, zarzuciła nogę na mnie i zachrapała.
- Ile ma lat? - zapytał wujek.
- Jedenaście... Śliczna, nie?
- Tak, rzeczywiście miła dziewczynka.
- Wyglądałam identycznie jak ona, gdy byłam w jej wieku - zachichotała znów mama.
- Słodko... chodźmy do łóżka bo zmarzłem.
Słyszałam jak się oddalają. Dzięki Bogu, mnie nie chciał zobaczyć.
- Śpij, śpij - powróciłam do swojego zaklęcia.
Zasnęłam...
Rano wstałam najwcześniej ze wszystkich. Ubrałam się, przyszykowałam śniadanie dla siebie i Marty i poszłam ją obudzić. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się. Odpowiedziałam tym samym.
- Kakao? - zapytała
Skinęłam potakująco głową.
- Mniam! Już wstaję.
Chciałam abyśmy po śniadaniu natychmiast wyszły. Gdziekolwiek. Do starej Jabłońskiej, nad rzekę, do lasu, do sklepu. Chciałam wyprowadzić ją z domu, zanim wstanie mama.
- Moje skarby, takie samodzielne! - zaskoczył nas jej głos.
Stała w koszuli nocnej, włosy miała w nieładzie, na policzku odbił się róg poduszki, ale jej twarz promieniała. Znałam ten blask, pojawiał się ilekroć przybywał do nas nowy, okresowy wujaszek.
Podeszła do nas szybkim krokiem i pocałowała, najpierw mnie, potem Martę we włosy.
- Wyspane?
- Tak mamo - szybko odpowiedziałam - chciałyśmy wyjść. Możemy?
- Już? Tak wcześnie? - nadal promieniała - ale skoro szkoda wam dnia na starą matkę...
Nie odpowiedziałam, spuściłam głowę. Nie lubiłam tego kokieteryjnego tonu. Po co udaje, że zależy jej abyśmy zostały, skoro widać, że myślami jest przy nowym wujaszku?
Marta wstała od stołu i odniosła do zlewu naczynia po śniadaniu, przystanęła na progu kuchni, spojrzała pytająco na mnie. Przytaknęłam głową. Tak, zaraz wychodzimy. Zanim...
Wróciłyśmy późnym popołudniem. Siostra przed drzwiami domu zatrzymała się i obejrzała na mnie z pytaniem w oczach. Wzruszyłam ramionami. Najwyżej trochę pogdera i pomruczy po nosem, że obiad wystygł. Na pewno jest tak uszczęśliwiona nowym wujaszkiem, że nie zwróci uwagę na godzinę naszego powrotu.
Miałam rację. Mamy nie było w kuchni. Rozejrzałam się. Ani na stole, ani kuchence nie czekał na nas obiad. Usiadłyśmy zdziwione, to przecież rzadkość. W domu panowała cisza, drzwi wejściowe jednak nie były zakluczone, więc musi ktoś być w środku.
Sypialnia mamy to taki pokój Sinobrodego - miałyśmy zabronione do niej wchodzić. Wkradałyśmy się jednak często podczas jej nieobecności i napawałyśmy się każdym zakazanym szczegółem. Komoda z lustrem, które posiadało trzy części, dwie składane, umożliwiające nam oglądanie się z boku, a nawet przy odrobinie gibkości - z tyłu. Łóżko pod oknem, przykryte kapą w beżowym kolorze, a pod poduszką ukryta koszula nocna mamy. Wyjmowałyśmy ją na chwilę i wąchałyśmy. Pachniała bliskością i ciepłem. Miękki, brązowy dywan. I czeczotowa szafa - ta to dopiero skrywała cudeńka.
Przymierzałyśmy mamine sukienki, zakładałyśmy buty, spowijałyśmy się w szale, chusty, apaszki. Marta patrzyła na mnie triumfująco - jestem piękna - mówił jej wzrok. Pełna nabożnego podziwu przytakiwałam kiwając głową. Ona podsunęła mi jedwabną apaszkę -weź przymierz - mówiła bez słów. Zrobiłam sobie z niej czarczaf i przyglądałam się tajemniczemu odbiciu w lustrze. Blizna zasłonięta, tylko oczy błyszczały nad chustą. Też jestem piękna - myślałam - piękna jak Marta, a może nawet jak mamusia.
Mama jawiła się nam jako najbardziej urodziwa osoba na świecie. Niewysoka, ale o nieskazitelnej figurze, gęstych, lśniących blond włosach, oczach szarych i błyszczących i ponętnych wargach przyciągała spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet. Poruszała się z kocią gracją i zawsze miała wypielęgnowane dłonie. Moja mama...
Tego dnia jednak jej pokój nie był pusty. Podkradłyśmy się pod drzwi i w milczeniu nasłuchiwałyśmy. Dwa oddechy, spokojne, miarowe. Jeden cichutki, drugi z poświstem, nieznajomy. Marta spojrzała na mnie pytająco, kiwnęłam głową - chodźmy na zewnątrz, to ci powiem.
- Nowy wujaszek? - mruknęła, bez szczególnego zainteresowania, gdy się tam znalazłyśmy.
Przytaknęłam. Czułam, że ten wujaszek może zatrzymać się u nas na dłużej.